Gdy Fryderyk Chopin, jako mały chłopiec, miał po raz pierwszy wziąć udział w koncercie publicznym, ubrano go bardzo starannie, nakazując, aby uważał i nie pogniótł uroczystego stroju. Po koncercie, pytany przez domowników, co się publiczności najbardziej podobało, odpowiedział:
— Mój biały kołnierzyk!
Po premierze “Halki” w 1854 roku w Wilnie kompozytor Stanisław Moniuszko zapytał swojego znajomego, starego szlachcica, jak mu się podobała opera.
– E, tam… Za długa historia. Dałby stolnik dziewczynie krowę w pierwszym akcie i sprawa skończona.
Kompozytor berliński Stern ofiarował swojego czasu Stanisławowi Moniuszce pieśni z tekstem niemieckim. Moniuszko nie pozostał dłużny i również przesłał pieśń Sternowi. Po bliższym zbadaniu okazało się, że twórca “Halki” pieśń Sterna przepisał od ostatniej nuty do pierwszej, czyli ją odwrócił i tylko zaopatrzył tę trawestację w bardzo zręczny układ harmoniczny.
Władysław Żeleński w czasie pobytu w Paryżu wpadł na pomysł wypróbowania inteligencji i dowcipu tamtejszych kelnerów. Pewnego dnia znakomity nasz muzyk, zaszedłszy do jednej z najwytworniejszych restauracji, zawołał kelnera i kazał podać sobie… “Sfinksa a la Marengo”.
Kelner nie wykazał najmniejszego zdziwienia z tak niezwykłego zamówienia i z ukłonem odpowiedział:
– Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie nam tej potrawy zabrakło.
– Jak to? – z udanym oburzeniem zawołał Żeleński. – Nie posiadacie “Sfinksa a la Marengo”?
A na to kelner, nie tracąc zimnej krwi:
– Powiem panu szczerze: zostało nam wprawdzie jeszcze trochę “Sfinksa”, ale ja panu tego nie radzę jeść, bo nie jest już świeży.
Rok 1888. Prapremiera opery Władysława Żeleńskiego (ojca Boya) pod tytułem “Konrad Wallenrod”. Przed przedstawieniem zgłasza się do kasy Żeleński i prosi o bezpłatny bilet.
– Jestem autorem “Konrada Wallenroda”. Na to kasjer zrywa się z miejsca cały rozpromieniony, składa niski ukłon muzykowi i pyta:
– Czy mam przyjemność z panem Mickiewiczem?
Znakomitego muzyka Zygmunta Noskowskiego pochłoniętego całkowicie swymi myślami spotyka dyrektor Filharmonii Warszawskiej:
– Daję rubla, by dowiedzieć się o czym pan teraz myśli – zawołał dyrektor.
– Ależ to o czym myślę nie warte jest rubla – odrzekł niedbale Noskowski.
– A jednak? – o czym pan teraz myśli? – nalegał dyrektor.
– O szanownym panu – uprzejmie skłonił się Noskowski.
Pewien pianista lubiący się przesadnie chwalić swym powodzeniem, odwiedził raz Noskowskiego.
– Czy pan wie, ile mi przyniósł ostatni koncert? – zapytał pianista.
– Wiem. Połowę! – odpowiedział dowcipnie Noskowski.
Na frontowej ścianie Warszawskiej Filharmonii umieszczone były przed wojną medaliony Glucka i Handla. Znany ze złośliwości Noskowski zrobił kiedyś dowcipną uwagę, że medaliony te znalazły się na honorowym miejscu na skutek życzenia jednego z założycieli Filharmonii, a miały oznaczać “Glück in Handel” (“szczęście w handlu”).
Po koncercie Ignacego Paderewskiego w Paryżu zaproszono pianistę na specjalnie urządzony bankiet. Na obficie zastawionym stole znalazła się również polska wódka. Jeden ze znanych muzyków francuskich chciał jej nalać Paderewskiemu, ale ten powstrzymał go:
– Dziękuję bardzo, ja nie piję!
– Niemożliwe! Przecież wszyscy Polacy piją! U nas we Francji jest nawet przysłowie: “pijany jak Polak”.
– No wie pan, przysłowia czasami mylą — odrzekł Paderewski — u nas w Polsce jest na przykład przysłowie: “grzeczny jak Francuz”!
Nowoczesny Orfeusz — wołali entuzjaści Paderewskiego po jego koncercie w Warszawie.
— Zbytek łaski, panowie — odparł mistrz. — Jest przecież pewna różnica między mną a Orfeuszem.
— Jaka?
— Orfeusz poruszał swoją grą nie tylko zwierzęta, ale i kamienie.
Paderewski otrzymał kiedyś zaproszenie, w którym gospodarz pisał:
— Mistrzu, dla pana żona moja odegra własne kompozycje. Córka moja tylko dla pana zagra własne pieśni, a syn mój będzie panu akompaniował na skrzypcach. Po tych występach o godzinie dziesiątej wieczorem odbędzie się bankiet.
Paderewski w odpowiedzi napisał:
— Dziękuję bardzo! Z pańskiego zaproszenia skorzystam. Przyjdę punktualnie o godzinie dziesiątej…
Pewnego razu Ignacy Paderewski koncertował w Londynie. Na sali było duszno i dwie panie zażądały, by okna zostawić otwarte. Powstał silny przeciąg. Paderewski zwrócił się do dam:
— Muszę prosić o zamknięcie okien. Nie mogą panie mieć naraz aż dwóch przyjemności; słuchać dobrej muzyki i zabijać pianistę.
Kiedy wraz ze swoim impresariem Paderewski odbywał tournee po zachodnich stanach Ameryki, otrzymał telegraficzną propozycję zorganizowania jednego koncertu w małej mieścinie górniczej. Ofiarowano mu tysiąc dolarów — sumę na owe czasy znaczną.
Ale jakież było zdumienie mistrza i jego impresaria, gdy stawiwszy się oznaczonego dnia i godzinie we wskazanej sali, zastali ją wypełnioną po brzegi, jednak na estradzie było tylko… pianino automatyczne kręcone korbą, tj. rodzaj wielkiej katarynki. Paderewski i jego impresario spojrzeli na siebie równie zdumieni co rozbawieni. O poszukiwaniu fortepianu nie było co marzyć. Najwidoczniej w osadzie innego nie było. A raz się zatrzymawszy, wyrzekać się tysiąca dolarów również nie miało sensu. Zatem Paderewski odważnie podszedł do pianina, skłonił się, chwycił korbę i kręcił nią dopóki wszystkie “kawałki” nie zostały odegrane.
Ogłuszające brawa były dowodem zachwytu publiczności, która domagała się bisu. Gdy ze swym tysiącem dolarów Paderewski przybył na drugi dzień do San Francisco i tam dał koncert na prawdziwym “Steinway’u” — przyjęto jego muzykę z entuzjazmem, ale… już nie takim jak w górniczej mieścinie.
Spacerującego po ulicach Paryża Paderewskiego zaczepił jakiś obdartus.
— Może oczyścić panu buty? — zapytuje malec tak brudny, jak czernidło do obuwia.
— Dziękuję — odpowiada Paderewski — mam czyste buty; lecz jeśli ty sobie umyjesz twarz i ręce, to dostaniesz ode mnie dwadzieścia franków.
Mały chłopak pośpiesznie oddalił się do pobliskiej studni i po chwili przyszedł ogarnięty i czysty do Paderewskiego.
— Oto twoje dwadzieścia franków — powiedział Paderewski i wręczył mu pieniądze. Chłopiec spojrzał na wielkiego pianistę i uśmiechając się, zwrócił mu pieniądze.
— Niech je pan weźmie dla siebie i obetnie włosy.
Mało ludzi wie zapewne, w jakich okolicznościach powstał słynny “Menuet” Ignacego Paderewskiego. Otóż młodziutki jeszcze wówczas Paderewski bywał w Warszawie częstym gościem u sędziwego doktora Chałubińskiego. Zarówno Chałubiński jak i przyjaciel jego, Aleksander Świętochowski, uznawali jedynie muzykę Mozarta i stale “pan Ignaś” grywał staruszkom utwory ulubionego kompozytora.
— Tak, tak — mawiali — dziś nikt tak komponować nie potrafi jak boski Wolfgang Amadeusz. Przypomnij no sobie, panie Ignasiu, może znasz jeszcze jakiś jego utwór, bo wy, młodzi, to nie bardzo…
Zirytowany tymi docinkami Paderewski, który zresztą sam uwielbiał Mozarta, skomponował w ciągu czterech dni swój menuet i pewnego wieczora zagrał go przyjaciołom jako przypadkiem odnaleziony utwór Mozarta.
— Otóż to, otóż to — zachwycali się staruszkowie — arcydzieło, panie Ignasiu! Mozart prawdziwy, tylko jakby to powiedzieć, jakiś młodszy, pełen życia, zapału. Kiedyż ten menuet został napisany?
— Właśnie wczoraj i to przeze mnie — roześmiał się kompozytor. — Widzicie, że i młodzi coś potrafią.
Kręcili głową z niedowierzaniem starzy wielbiciele Mozarta. Klasnął w ręce z podziwu wiedeński nauczyciel Paderewskiego, profesor Teodor Leszetycki.
Po raz pierwszy zagrała go publicznie żona Leszetyckiego, słynna pianistka Essipoff. Menuet Paderewskiego podbił swym urokiem cały świat i przyczynił się niemało do sławy naszego wielkiego rodaka.
Jeden ze znajomych Karola Szymanowskiego zwrócił się do niego z pytaniem:
– Mistrzu, nie wydaje się panu, że to bardzo nudne tak całe życie nic nie robić, tylko komponować?
– Tak, to dosyć nudne – zgodził się kompozytor – ale jeszcze nudniej całe życie nic nie robić, tylko słuchać tego, co ja skomponuję.
Zapytano kiedyś Artura Rubinsteina, co było dla niego najtrudniejsze, kiedy uczył się grać na fortepianie. Wirtuoz odpowiedział:
– Opłata lekcji.
Znany kompozytor Mieczysław Karłowicz był gorącym zwolennikiem sportu wędkarskiego. Kiedyś zapragnął łowić pstrągi, a ponieważ nie miał upoważnienia na połów w tych stronach, przeto udał się w ustronne miejsce nad rzeką i tam zarzucił wędkę.
Niewiele to jednak pomogło. Po pewnym czasie rozsuwają się za jego plecami gałęzie i spoza nich wysuwa się głowa strażnika rzecznego, który tonem urzędowym zapytuje muzyka:
— Jakim prawem łowi pan tutaj pstrągi?
— Mój przyjacielu — odpowiada na to spokojnie zapytany — czynię to pod nakazem nieodpartej przemocy niezgłębionego geniuszu intuicyjnego nad upośledzoną nędzną kreaturą.
Strażnik osłupiał.
— Wybaczy pan — rzecze po chwili, zdejmując czapkę z głowy — ale kto by tam znał wszystkie nowe przepisy.
Kiedy Artura Rubinsteina zapytano, czy pianista powinien ćwiczyć codziennie, odpowiedział:
— Jeżeli opuszczę jeden dzień — natychmiast to czuję. Jeżeli dwa dni — czują to moje palce, jeżeli zaś trzy dni — to czuje już publiczność.
Któregoś wieczora, wychodząc z kawiarni, Wieniawski zauważył na rogu ulicy żebraka-staruszka, grającego na skrzypcach; przed nim siedział pudel z talerzykiem w zębach, pustym jednak zupełnie, bo widok żebraka nikogo nie zatrzymywał. Wieniawski, nie namyślając się ani chwili, stanął obok żebraka, wziął od niego skrzypce i zaczął grać. W krótkim czasie zebrały się tłumy; monety błyszczały. Wieniawski oddał staruszkowi skrzypce i wymknął się niepostrzeżenie.
Na jakimś przyjęciu państwo Wieniawscy postanowili wcześniej opuścić towarzystwo, zbliżyli się do pani domu, by ją pożegnać.
— Cóż to tak wcześnie? Czy nie wziął pan z sobą skrzypiec? — zapytała obcesowo gospodyni.
— Nie, proszę pani!—odpowiedział Wiehiawski. — Moje skrzypce otrzymują zawsze osobne zaproszenie.
Po występach w Niemczech miał Wieniawski otrzymać od króla pruskiego. Wilhelma I wysokie odznaczenie. Tymczasem jeden z dygnitarzy, niechętny artyście, wpłynął na to, że zamiast orderu wręczono mu cenną tabakierkę wysadzaną brylantami i oświadczono, że jest zbyt młody, by otrzymać tak wysoką, dekorację. Wieniawski odesłał tabakierkę z wyjaśnieniem:
“Jeśli jestem za młody, by mnie odznaczono, to tym bardziej jestem za młody by zażywać tabakę.”